Drugoligowcy z województwa łódzkiego z pewnością jak najszybciej chcieliby zapomnieć o 25. kolejce, w której sprawili wielki zawód swoim sympatykom. Wicelider z Łodzi na własnym stadionie przegrał 0:2 ze Zniczem Pruszków, który w czterech wcześniejszych meczach wiosny zaliczył trzy porażki i jeden remis. W starciu z ŁKS w wyjściowym składzie mazowszan było czterech młodzieżowców, a przed końcowym gwizdkiem sędziego aż siedmiu! Niewiele lepiej spisali się zawodnicy PGE GKS Bełchatów, którzy na wyjeździe zremisowali 2:2 z ostatnią w tabeli Legionovią.
O występie ŁKS nie da się napisać nic pozytywnego. Zespół prowadzony przez Wojciecha Robaszka i Jacka Janowskiego zaprezentował się żenująco - grał wolno, schematycznie, w poprzek boiska lub do tyłu. Składne akcje w wykonaniu ŁKS można było policzyć na palcach jednej ręki, a niemal wszyscy piłkarze wyglądali tak, jakby na boisko wybiegli po raz pierwszy w życiu i to na dodatek za karę. Gospodarze nie byli w stanie wykorzystać nawet rzutu karnego. Wojciech Łuczak - jeden z najsłabszych graczy na placu - z jedenastu metrów praktycznie podał piłkę w ręce bramkarza. - Szkoda, że uderzył zupełnie inaczej, niż na treningach. Nie wiem dlaczego zmienił. To była jego decyzja - powiedział po meczu Janowski.
Jego zdaniem rzut karny był punktem zwrotnym spotkania. - Zespół przestał wierzyć, że coś można zmienić - stwierdził Janowski. Z takim tłumaczeniem trudno się jednak zgodzić. Pudło z jedenastki miało miejsce w 49. minucie, przy wyniku 0:1. Na odrobienie strat było więc jeszcze mnóstwo czasu - praktycznie połowa meczu. Jeśli w takiej sytuacji ktoś nie wierzy w swoje możliwości, to może lepiej by było, żeby został w szatni? Ta uwaga dotyczy zarówno piłkarzy, jak i trenerów. Ci ostatni nawet przy niekorzystnym wyniku nie zdecydowali się na grę z dwoma nominalnymi napastnikami. Gdy w 57. minucie wprowadzili na boisko Jewhena Radionowa, to na ławce posadzili Łukasza Zagdańskiego. - Łukasz mocno popracował w poprzednim meczu z Kluczborkiem i nie wytrzymałby pełnych 90 minut - stwierdził Janowski. Sam Zagdański był chyba innego zdania, bo wyglądał na mocno zdziwionego, że ma opuścić plac gry.
Można jedynie żałować, że beznadziejna gra piłkarzy, niezrozumiałe decyzje trenerów i zasłużona porażka miały miejsce w meczu, który drużyna z aspiracjami powinna bezdyskusyjnie wygrać. - Zaczęliśmy spotkanie z czterema młodzieżowcami w składzie, a skończyliśmy z siedmioma - powiedział po meczu trener Znicza Dariusz Żuraw. Okazało się jednak, że zespół oparty na młodzieżowcach był zbyt silny dla drużyny, do której od dłuższego czasu sprowadza się głównie graczy z tzw. doświadczeniem.
Wiosną ŁKS w czterech meczach zdobył tylko cztery punkty i strzelił zaledwie dwa gole. Niewiele lepiej grają jednak pozostałe zespoły z czołówki, dzięki czemu łodzianie są w tej chwili na trzecim miejscu, gwarantującym awans do 1. ligi. Słaba gra drużyn z górnej części tabeli mogła być szansą dla PGE GKS. Przed rozpoczęciem wiosennej części rozgrywek bełchatowianie marzyli o włączeniu się do walki o awans. I mogliby to zrobić, gdyby również nie tracili punktów. W starciu z ostatnią w tabeli Legionovią goście dwa razy obejmowali prowadzenie (1:0 Patryk Rachwał 40, 2:1 Bartłomiej Bartosiak 66), ale musieli zadowolić się remisem 2:2.
- Na pewno nie jesteśmy zadowoleni ze zdobyczy punktowej. Szkoda, bo to był dobry mecz z naszej strony. Stworzyliśmy dużo stuprocentowych sytuacji bramkowych. Jestem zadowolony z gry w ataku, jednak mamy problem z tym, że nie gramy na zero z tyłu. Musimy jeszcze troszeczkę nad tym popracować - powiedział po meczu trener PGE GKS Mariusz Pawlak.
Jego podopieczni w 23 meczach zgromadzili 31. punktów - o jedenaście mniej niż ŁKS. Łodzianie są nadal na drugim miejscu w tabeli, a bełchatowianie na ósmym. W sobotę 14 kwietnia PGE GKS zagra u siebie z ŁKS (początek godz. 18).
Foto: lkslodz.pl













