Komu potrzebne są okręgowe związki
To było dokładnie 15 lat temu. Przed jubileuszowymi uroczystościami 80-lecia Okręgowego Związku Piłki Nożnej w Łodzi spotkałem na parkingu przed Urzędem Miasta Ismata Koussana, zapomnianego już dzisiaj trochę trzeciego z partnerów Andrzeja Pawelca i Andrzeja Grajewskiego w spółce SPN Widzew, właściciela potężnej wówczas firmy “Karimex”. Akurat on miał reprezentować swój klub podczas uroczystości. Po co ten OZPN? - pytał mnie Koussan w drodze na salę obrad Rady Miejskiej.
Zajęty wielką piłką - wszak pamięć o grze wielkiego Widzewa w Lidze Mistrzów była jeszcze świeża - miał prawo nie wiedzieć, zwłaszcza że wychowywał się w Libanie i mimo że w Polsce mieszkał już od wielu lat, realia piłkarskiego życia były mu obce. Sądził pewnie, że futbol to tylko ekstraklasa i reprezentacja, wielkie stadiony świata i Liga Mistrzów. Jemu niższe ligi i rozgrywki młodzieżowe z niczym się nie kojarzyły i nie były potrzebne, bo w tamtych czasach Widzew kupował zawodników z Legii albo z Lecha, ewentualnie z zagranicy.
Od czasu do czasu taki Koussan, który dawno już wyjechał z Łodzi i kręci swoje interesy gdzieś w Libanie albo w Iraku, pojawia się znów w piłkarskim środowisku. Już nie PZPN, którym sprawnie i nowocześnie zarządza Zbigniew Boniek, a związki okręgowe jawią się jako ostoja “leśnych dziadków”, hamulcowych polskiego futbolu, którzy spotykają się raz na jakiś czas przy szklance herbaty (w domyśle - he, he, he, wzmocnionej) i gadają bez sensu nie wiadomo o czym. Taki obraz dość często można spotkać w ogólnopolskich mediach, a jeśli trafi się taki smaczny kąsek, jak przypadek Kazimierza Grenia w Dublinie, to rechot pobrzmiewa długo i doniośle.
Tak to już bywa, że opracowania historyczne zajmują się szeroko najbardziej odległymi chronologicznie wydarzeniami i postaciami. Dlatego bardziej pamięta się tych, co kiedyś zakładali i tworzyli, niż tych, co później zmagali się pracowicie z codziennością. Nie bez powodu mówi się o emerytach, że wspominają szarżę kozaków w 1905 roku, ale nie zawsze pamiętają, co jedli wczoraj na obiad. Dlatego chciałbym w tym miejscu przypomnieć nie te historyczne postacie prezesów z pierwszych lat istnienia związku, bo akurat o Alfredzie Grohmannie pieczołowicie dokumentujący historię futbolu w regionie łódzkim Witold Woźniak obszernie niedawno napisał w “Naszej Piłce”, a tych, z którymi miałem okazję osobiście się zetknąć i ich poznać w codziennej pracy. Nie etatowej, dodam, a społecznej, bo byli to ludzie, którzy zarabiali na życie gdzie indziej, kierując z reguły dużymi przedsiębiorstwami i grupami ludzi, a piłce nożnej poświęcali swój wolny czas, nie tylko siadając w loży honorowej podczas ważnych meczów, ale i spędzając w siedzibie związku na placu Komuny Paryskiej długie godziny. Tak się złożyło, że nie było wśród nich takich, którzy pojawili się na chwilę, a nawet jeśli niektórzy przyniesieni byli w partyjnej teczce, to i tak doskonale odnajdywali się w tym środowisku.
Jana Powązkę (1924-97), prezesa w latach 1960-68, widywałem (bo trudno powiedzieć, że poznałem), gdy jako młody chłopak przybiegałem z Radwańskiej na boisko “Zjednoczonych” na mecze DKS, a potem Włókniarza w III lidze. Był dyrektorem zakładów dziewiarskich imienia Jurczaka, a klubem opiekował się na pewno nie tylko z racji zajmowanego stanowiska. Gdy w 1960 roku odbywały się wybory w OZPN, wytypowano jego, bo środowisko znało już jego umiejętności organizacyjne. Po nim aż przez 15 rządził łódzkim futbolem Tadeusz Malarski (1909-2005), elegancki, postawny pan o dużej kulturze, do tego niezrównany gawędziarz. Pochodził ze Stanisławowa i mówił z oryginalnym intrygującym akcentem, różniącym się od lwowskiego. Po wojnie jego rodzina osiadła w Krośnie, ale w 1961 roku zawodowe losy rzuciły go do Łodzi. Od razu zgłosił się do pracy w futbolu, bo miał już sporą praktykę jako prezes klubu Legia w Krośnie, a potem działacz okręgowego związku w Rzeszowie. W Łodzi zrazu był (jak jego poprzednik) prezesem Włókniarza, a związkiem kierował aż 15 lat. To charakterystyczne, że prezesami zostawali ludzie związani z mniejszymi klubami, a nie z ligowym ŁKS czy później Widzewem.
Jego następca Kazimierz Figurski (1930-2005) też pochodził ze wschodu, ale z okolic Lwowa. Za jego czasów wszystko musiało być w związku “na baczność”, bo był oficerem. Do Łodzi trafił poprzez Wrocław, Piłę i Gdańsk, gdzie działał w tamtejszej Lechii. Przerzucony rozkazem do Łodzi pracował w Studium Wojskowym Uniwersytetu Łódzkiego i działał w sekcji strzeleckiej AZS, bo jak na pułkownika przystało, miał celne oko (był wicemistrzem Wojska Polskiego w strzelaniu z pistoletu). W OZPN od 1965 roku awansował na kolejne szczeble w hierarchii, od członka komisji młodzieżowej po członka zarządu, wiceprezesa i wreszcie prezesa w latach 1983-1998 (najdłużej w historii związku, poprawiając osiągnięcie poprzednika o miesiąc). Następnych po nim Mirosławowi Wróblewskiemu i Edwardowi Potokowi pomników na razie nie będziemy stawiać (choć słyszałem już dowcip, że Potok ma boisko na… Potokowej), bo żyją, mają się dobrze i… wiele jeszcze przed nimi.
Ci, których wymieniłem, widoczni byli w pierwszej linii, odgrywając znaczącą rolę także w PZPN. Ale przecież niewiele by osiągnęli, gdyby nie cała masa ludzi, którzy “odwalali” codzienną robotę. Na przykład obsadę sędziowską na sobotę i niedzielę - wyraźnym pismem starannie przepisane przez kalkę odbitki dostawaliśmy do redakcji już w czwartek. Albo legendarny pan Teodor Ziemlicki z wydziału gier, który w niedzielę wieczorem też dostarczał łódzkim gazetom i radiu komplet wyników niższych klas, cudem zebranych z prowincjonalnych boisk w czasach, gdzie nie wszędzie był telefon, a komórek i internetu nawet jeszcze nie planowano wynaleźć. W tabelkach policzonych w pamięci wszystko się zgadzało, czasem tylko pan Teodor lojalnie uprzedzał, że wynik może być wątpliwy i trzeba go w poniedziałek sprawdzić, bo informatorem była żona gospodarza obiektu, która wiedziała tylko, że “nasi wygrali chyba 2:0”. Stefan Rogala to z kolei niedościgły mistrz Polski w układaniu kalendarza rozgrywek, ściągnięty później do Wydziału Gier w PZPN. Zawsze cierpliwie wysłuchiwał próśb przedstawicieli klubów, którzy mieli swoje propozycje, a potem… układał kalendarz po swojemu, a i tak wszyscy byli zadowoleni.
Co tam historia! Dzisiaj Łódzki Związek Piłki Nożnej prowadzi rozgrywki seniorów aż do ósmego szczebla (klasa B), do tego rozgrywki młodzieżowe w dziewięciu rocznikach. Pod egidą związku grają reprezentacje okręgu, a ich wyniki i osiągnięcia nie zawsze przebijają się w mediach, zajętych losem ŁKS i Widzewa. A przecież ŁZPN to nie tylko Łódź i okolice, bo w Piotrkowie, Sieradzu i Skierniewicach działają związki okręgowe, pełniąc rolę dawnych podokręgów w Pabianicach, Kutnie i Piotrkowie. Komputery i zapatrzeni w nie wykształceni menedżerowie od zarządzania nie zastąpią ludzi, żyjących piłką na co dzień i to znacznie dłużej niż od 8 do 15. Łatwo jest reformować z perspektywy Warszawy, ale czy można to wszystko przekreślić?
Wojciech Filipiak













